Nad setkami budowli miasta Chicago
w stanie Illinois, po szaro niebieskim niebie rozpływała się czerwono żółta
poświata wschodzącego czerwcowego słońca. Był to czwarty dzień szóstego w
kolejności miesiąca, dwa tysiące dziesiątego roku.
Słońce wzbijało się leniwie z
każdą godziną coraz wyżej ponad horyzont i budowle, posyłając swe ukośne
promienie przez tysiące okien do wnętrz domów, biur, zakładów.
Megan Reed spała od kilkunastu już
godzin w swym malutkim mieszkaniu numer piętnaście w dzielnicy Rivertoon,
oddalonej od centrum miasta o kilka kilometrów. W sypialni mieszczącej się po
stronie wschodniej mrok rozpraszał się, a na jego miejsce wstępowało światło
słoneczne rozświetlając wnętrze pomieszczenia.
Kobieta rozchyliła delikatnie
powieki i patrzyła kilka chwil w jasną przestrzeń i błękitne, bezchmurne niebo
za oknem. Wsparła się na rękach i podniosła wolno do pozycji siedzącej. Mickey
czuwający tuż obok, na podłodze, uniósł najpierw uszy, później powieki, a gdy
dostrzegł, że jego pani już nie śpi, zawył cichutko, podniósł łeb i poruszył
radośnie ogonem. Zupełnie tak, jak gdyby mówił jej ‘’dzień dobry’’.
-Hej Mickey – przywitała psa
stając na nogi. –Ósma? – mruknęła do siebie patrząc na budzik na szafce nocnej
– Przespałam całą niedzielę? – z kieszeni spodni w których zasnęła wyciągnęła
telefon i spojrzała na datę – Ej, czemu mnie nie budziłeś?
Pies przylgnął głową do podłogi i zakrył oczy łapami. Kobieta roześmiała się w głos.
-Chodź, pewnie jesteś głodny.
Bez pośpiechu zjadła śniadanie w
towarzystwie czworonoga i błogiej ciszy udekorowanej śpiewem ptaków za oknem.
Żadnego z sąsiadów ani nad nią, ani obok niej nie było już w domu, więc nie
dało się słyszeć jakichkolwiek odgłosów dobiegających zza ścian.
Rozmyślała o minionym poranku. O
Will’u, który tak niespodziewanie pojawił się w jej życiu, dzięki któremu choć
na chwilę zapomniała o wszystkim co ją czeka, gdy ten tuż po rzuceniu
ostatniego ‘’do zobaczenia’’ zamknie za sobą drzwi jej mieszkania. Przypominała
sobie strach który poczuła w jednej sekundzie patrząc na niego i to jak szybko
ją opuszczał, gdy tylko obdarzył ją uśmiechem, jakże pięknym uśmiechem! Kiedy
prowadziła go do swego mieszkania, żałowała, że zaprosiła go na śniadanie. Nie
przepadała za mężczyznami. Bała się ich i gardziła zarazem. Megan miała
dwadzieścia jeden lat i jeszcze nigdy nie była z mężczyzną. Ba! Nawet się nie
całowała, nie była na randce. W podstawówce dzieciaki omijały ją szerokim
łukiem, wytykały palcami. Nigdy nie miała prawdziwego przyjaciela, ani nawet
koleżanki, znajomego, kogoś z kim mogłaby szczerze porozmawiać. W liceum nikt
jej nie znał, mogła być kim tylko chciała. Ale Megan nie chciała być kimś.
Chciała spokoju i – paradoksalnie – samotności, przez którą tak wiele
wycierpiała. Chowała się więc przed
rówieśnikami, wtapiała w powietrze, potrafiła być niezauważalna.
Dopiero gdy skończyła szkołę, zrozumiała, że nie powinna była odsuwać się od
społeczeństwa, że z jej stanem emocjonalnym izolacja była najgorszym, co mogła
zrobić.
O Jane i liście starała się nie
myśleć. Wiedziała co musi zrobić, chociaż nie planowała niczego wcześniej. Wtedy jeszcze nie była tego świadoma lecz jej życie wolno zaczynało się kręcić wokół siostry, pragnienie odnalezienia jej zamieniło się z czasem w obsesję.
Skończyła śniadanie i pozmywała brudne naczynia, po czym udała się do łazienki, by zrobić pranie. Prysznic i przygotowanie do wyjścia zajęły jej pół godziny, toteż o jedenastej pokazała Mickey'emu smycz i kaganiec. Pies zaskomlał cicho i podwinął żałośnie ogon.
-Wiem, Myszko. Też nie lubię,
kiedy masz to na pyszczku – mówiła do zrezygnowanego psa zakładając mu
akcesoria, za których brak dostała kiedyś mandat wysokości siedemdziesięciu dolarów.
Chwyciła torbę i zapakowała do niej tylko to, co było jej niezbędne. Zawahała się jednak naciskając na klamkę. Na szafce został jeszcze mały zwitek papieru o którym przypomniała sobie w tamtym momencie. Wróć po niego - pomyślała i w sekundzie obróciła się na pięcie kierując do swojej sypialni, by wykonać własne polecenie, jakby było wydane przez kogoś posiadającego pełną kontrolę nad jej umysłem. Włożyła do portfela niewielką kartkę z numerem Willa i wraz z Mickey'm oraz rudym rowerem opuściła mieszkanie zamykając je na cztery spusty.
Powietrze na dworze było ciepłe, a zarazem rześkie i lekkie. Ukośne promienie cięte przez gałęzie drzew ogrzewały skórę i przebijały się przez nią bez trudu, oplatając swymi złocistymi palcami wszelkie tkanki, nerwy i mięśnie, mieszając z krwią optymizm z jakiego się składały, tchnąc w duszę otuchą i nadzieją na dobry dzień. Prowadząc niezbyt młody, lecz w pełni sprawny rower miejski do wylotu osiedlowej drogi (do której, poprzez wzgląd na jej stan, to określenie niezbyt pasowało), Megan porządkowała w swej głowie kolejność czynności, które miała w planach.
-Siad pies - zwróciła się do towarzysza przestępując z chodnika na ścieżkę rowerową i po wrzuceniu torby do kosza przymocowanego do kierownicy, wsiadła na rower i ruszyła nabierając normalnej prędkości. Mickey biegł obok truchtem, trzymając się na wysokości jej nóg spokojnie i pewnie, nie stwarzając problemów, ani nie utrudniając jazdy w żaden sposób.
Po drodze minęła kilku rowerzystów o twarzach znajomych i tych mniej, odpowiedziała na jedno dzień dobry rzucone jej przez kilkuletnią dziewczynkę idącą z rosłym mężczyzną za rękę, na sąsiednim pasie dla pieszych. Minęła parę zakrętów, zatrzymała się na światłach i dwa razy skręciła w boczne uliczki, aż po piętnastu minutach zatrzymała się przed niezbyt zadbanym budynkiem sporej wielkości, z ścianami przyozdobionymi kolorowym graffiti i dużym napisem POCZTA u jego szczytu.
Zaparkowała rower w przeznaczonym do tego stojaku i przywiązała do niego smycz psa.
-Poczekaj tu, zaraz wrócę - rzekła całując go w kudłatą głowę i skierowała się do drzwi.
Wewnątrz głównego holu było niezbyt tłoczno, lecz duszno, powietrze gęstniało wraz z upływem czasu, a jasny kolor ścian - pomimo, iż niedawno odświeżany - prawie wcale nie poprawił jego wizerunku. Pomieszczenie było wąskie, z rzędem brudnych okienek umiejscowionych na zachodniej ścianie. Naprzeciwko stało kilka stolików o przykrótkich nogach, z długopisami i ulotkami na blatach. Siedziało przy nich kilku ludzi, najprawdopodobniej wypełniających formularze czy dopisujących adresy na kopertach. Stąpając po podłodze wyłożonej szarymi płytkami (popękanymi), można było wyczuć pod butami piach i gdzieniegdzie lepką substancję. W powietrzu unosił się zapach starego papieru i chińskiej nowości.
Megan podeszła do jednego z okienek i wyciągnęła z torebki wymięty list od Jane.
-Dzień dobry, w czym mogę służyć? - przywitała ją mechanicznym głosem tęga kobieta o srogim spojrzeniu dobiegającym zza szkieł oprawionych w prostokątny plastyk.
-Dzień dobry. Wczoraj... Nie, przepraszam - przedwczoraj - dostałam list bez adresu zwrotnego i dokładniejszej informacji o nadawcy w środku. Chciałabym dowiedzieć się skąd on do mnie przyszedł, czy jest to możliwe?
-Czy jest znaczek? - odpowiedział jej znudzony i pozbawiony najmniejszego zainteresowania jej problemem ton
-Znaczek? - Megan obróciła kopertę w rękach oglądając ją, na co pani po drugiej stronie plastykowej szybki przewróciła wymownie oczyma - Nie, nie ma...
-Więc obawiam się, że nie będzie to możliwe.
-Ale jest coś charakterystycznego, pewna pieczęć... - nie dawała za wygraną pokazując kobiecie odwrót koperty
-Taką pieczęć można kupić w wielu sklepach za kilka dolarów - skwitowała z uprzejmością nasączoną złośliwym sarkazmem.
-Skąd pewność, że ta nie jest oryginalna?
-Bo nikt już ich nie używa.
-Ale...
-Pracuję na poczcie od dwudziestu pięciu lat i oryginalną pieczęć widziałam na własne oczy dwa razy. W obu przypadkach nie była to praca. Co więcej - muzeum.
-Czyli nie da się ustalić nadawcy? W żaden inny sposób?
-Przykro mi, ale nie - odpowiedziała bez jakichkolwiek oznak współczucia. - Chyba, że... - tu Megan ożywiona wlepiła w nią pełne nadziei spojrzenie - Domyśli się pani - zwieńczyła z przesłodzonym uśmiechem na twarzy, pełnym złośliwości.
-Oh, oczywiście. Bardzo dziękuję za pomoc, ta rozmowa znacznie zbliżyła mnie do rozwiązania problemu - odpowiedziała równie uprzejmie, z sztucznym uśmiechem na ustach i zawiścią w oczach.
-Czy mogę zrobić dla pani coś jeszcze?
-Ta. Trzy znaczki - odpyskowała nie ważąc na kulturę.
-Trzy sześćdziesiąt.
Po zapieczętowaniu rachunków, pokwitowaniu i zostawieniu pieniędzy, opuściła pocztę nabuzowana i pełna chęci zniszczenia czegokolwiek przy użyciu całej siły jaką dysponowała. Słońce które zaraz po wyjściu z domu dało jej tyle energii i nadziei, odebrało ją równie szybko, a w zamian uraczyło dusznością i gęstniejącym powietrzem.
-Jedziemy dalej - opryskliwie rzuciła trzęsącemu się z radości na jej widok Mickey'emu, agresywnie odwiązując smycz od metalowego pręta - Nie masz się z czego cieszyć.
To powiedziawszy wrzuciła torbę do kosza i wsiadła na rower. Ruszyła z impetem, tak, że pies musiał zwiększyć swoje normalne tempo zdziwiony nagłą zmianą. Chłodne powietrze uderzyło ją w twarz i po kilku minutach jazdy jej złość na cały świat zmalała, wpuszczając na swe miejsce spokój i przygnębienie. Znów zaczęła myśleć negatywnie; o Jane nie jako o siostrze, lecz osobie przepełnionej chęcią zrujnowania jej życia. Potrząsnęła jednak głową i całą siłą woli odepchnęła od siebie te myśli, powtarzając w duchu, że musi być inny sposób i, że żadna wredna baba z poczty jej nie zniechęci. Zaczynasz być bipolarna - pomyślała i uśmiechnęła się do siebie delikatnie pokrzepiona własnymi przemyśleniami.
Podczas kolejnej godziny odwiedziła ubezpieczalnię i hurtownię papierniczą i o wpół do pierwszej zatrzymała się przed Hotelem dla psów.
-Dzień dobry kochanie! - dobiegł ją śpiewny głos pani Thompson wyłaniającej się zza drzwi.
-Dzień dobry. Zostawiam Mickey'ego i lecę do pracy, powinnam tam już być...
-Oczywiście. Chodź tu psiaku! - przykucnęła i rozłożyła ramiona jakby czekała aż wpadnie w nie małe dziecko.
Mickey popatrzył smutno na Megan i dał sobie zdjąć kaganiec.
-Do potem Myszko. Kocham cie - to powiedziawszy, po całusie w głowę wypuściła go z objęć, a on odwrócił się i ruszył wolno w kierunku kobiety.
-Rozstanie jak zwykle, jakbyście się mieli lata nie widzieć! Chodź Mickey, dam ci coś na ząb, co?
Dziewczyna patrzyła za nimi, aż zniknęli za drzwiami obszernego budynku, który wyglądał tu jak stodoła w środku miasta. Mickey spędzał tam czas podczas którego Megan nie mogła się nim zająć. Na przykład podczas pracy, tudzież w innych sytuacjach. Pani Thompson miała własny hotel dla zwierząt i mieszkała niedaleko niej więc gdy wychodziła z pracy zabierała go do siebie.
Chwyciła rower i przebiegła z nim przez ulicę. Po kilkudziesięciu metrach zatrzymała się przez ładną kawiarnią. Zaparkowała rower i weszła do środka.
-Cześć! - przywitała rudowłosą, ładną dziewczyną sprzątającą stoliki
-O, hej. Dobrze, że już jesteś, liczyłam, że urwę się chociaż dwadzieścia minut wcześniej...
-Już jestem, więc jeśli nie ma nic do zrobienia na zapleczu to możesz lecieć.
-Nie, nie ma. Wszystko zrobione - odpowiedziała chwytając swoją torbę i kierując się do drzwi. - No to na razie. Małego ruchu - rzuciła na pożegnanie, pomachała ręką i wyszła.
Megan założyła skórzaną stylową kamizelkę z napisem Coffee Zone na piersi na swoją gładką bluzkę i zabrała się za ustawianie szklanek na regałach.
Do piątej czas upływał szybko i spokojnie, ilość klientów była proporcjonalna do sił jednej osoby, a idealnie wyregulowana klimatyzacja zabezpieczała przez dusznością i skwarem. Miała szczęście, że dostała tę pracę. Nie witali tam opryskliwi nastolatkowie, ani pijani mężczyźni stwarzający kłopoty. Była to klimatyczna kawiarnia w stylu hippie - retro, z przytulnym, ale przestronnym wnętrzem, często odwiedzanym przez ludzi w wieku od dwudziestu do czterdziestu lat, nastoletnie pary szukające miejsca na randkę w przyjemnej atmosferze, lub tych którzy potrzebowali spokoju i prywatności. Była również idealnym miejscem dla smakoszy kawy. Właściciel - niespełniony barista Jay Foster założył kawiarnię kiedy jego plany o podróżach po świecie legły w gruzach z nikomu nieznanych powodów. Był świetny w swej profesji, toteż w niedługim czasie zaczęto określać kawę serwowaną w Coffee Zone jako jedną z najlepszych w mieście.
O piątej trzydzieści drzwi otworzyły się, a do środka wszedł postawny mężczyzna o miedzianych włosach i ciemnych okularach na nosie. Usiadł na wysokim krześle przy ladzie i otworzył menu.
-Dzień dobry - podeszła do niego Megan po kilku minutach. - Co podać?
-Espresso - odpowiedział krótko, bardzo cicho i nisko, nie patrząc na nią, tak, że musiała powtórzyć by się upewnić, na co on jedynie skiną głową. Nie zdjął okularów.
Odwróciła się by przyrządzić kawę i nie mogła pozbyć się uczucia czyjegoś wzroku na swych plecach. Po niedługim czasie postawiła przed klientem filiżankę i spytała czy życzy sobie czegoś jeszcze. Na to on pokręcił głową i upił niewielki łyk czarnego płynu, więc zostawiła go w rogu gdzie usiadł i kontynuowała swoją pracę. Siedział tam przez pół godziny. Przez ten czas Megan przyłapała go kilka razy na wodzeniu za nią wzrokiem. O szóstej dziesięć podeszła do niego ponownie.
-Czy mogę zabrać już filiżankę?
-Pamiętasz mnie? - odpowiedział nieoczekiwanie, głośno i wyraźnie, a kobieta na dźwięk jego głosu zamarła - Oczywiście - uśmiechnął się kpiąco i zdjął okulary.
Jej oczom, pierwszy raz od kilku lat ukazał się Thomas Reed. Nie była w stanie się ruszyć sparaliżowana szokiem i strachem.
-Stęskniłaś się słonko?
-Co ty tu robisz? Skąd wiedziałeś...
-Oh, ja wiem bardzo dużo.
Na kilkanaście sekund zaległa między nimi cisza podczas której nie spuszczali z siebie wzroku. Przerwała ją Megan.
-Czego chcesz? - spytała zmienionym głosem. Zaciśnięte w pięści dłonie pobielały, spojrzenie z przerażonego przekształciło się w nienawistne. To wyraźnie zbiło go z tropu, bo przez jego twarz przemknął cień dezorientacji, lecz zreflektował się w sekundzie i odpowiedział:
-Czy muszę od razu czegoś chcieć? - ironizował - Wujek nie może już odwiedzić swojej ulubionej bratanicy w pracy? Tyle czasu się nie widzieliśmy skarbie, czemu...
-Przestań pieprzyć - ucięła stanowczo. - I mów po co przyszedłeś.
Oczy mu pociemniały.
-Mówię jak jest. Przyszedłem odwiedzić cię w pracy i sprawdzić co u ciebie. Odradzałbym zwracania się do mnie w ten sposób.
-Mam w dupie twoje rady, Thomas. Skoro już sprawdziłeś, to teraz wyjdź i nie wracaj.
-Mam pogadać z Jay'em i złożyć zażalenie na niemiłą obsługę w lokalu? Serio, Meggi...
-Nie mów tak do mnie! - zareagowała natychmiastowo, przypominając sobie momenty w których nazywał ją tak z szczególną lubością - Nigdy więcej nie waż się zwrócić do mnie w ten sposób.
Zaśmiał się cicho.
-Wynoś się stąd.
-A jeśli nie?
Nie odpowiedziała.
-Dokładnie tak, zamknij się mała dziwko i słuchaj. Teraz wyjdę, ale nie łudź się, że nie wrócę. Wrócę prędzej niż myślisz. Za każdym razem będę wracał. A ty będziesz siedzieć cicho, jak zawsze. Pamiętam gdzie mieszkasz skarbie. Rivertoon? Serio? Myślałem, że wyniesiesz się stamtąd jak tylko skończysz dwadzieścia jeden lat... Te dzieciaki z porozpieprzanymi żyłami to pewnie twoi kumple? Szkoda takiej ładnej buźki i niezłego ciałka, sama wiesz, jak można z niego czerpać. Z resztą, założę się, że pół Chicago wie - wyszczerzył się obrzydliwie, zadowolony z swego nasączonego zawiścią monologu, założył okulary i wstał. - Bądź grzeczna.
-Nie dam się zastraszyć, Thomas. Już nie.
-Tak? To dzwoń po gliny. No już - spojrzał na mnie wyzywająco. - Właśnie. Będziesz siedzieć cicho, oboje o tym wiemy. Nie cała nauka poszła w las.
To powiedziawszy rzucił na blat dziesięciodolarowy banknot i wyszedł pewnym krokiem.
-Przepraszam! Czekam już od kilku minut, mogłaby pani w końcu mnie obsłużyć?! - dobiegło ją nawoływanie zza pleców
-Słucham? - odpowiedziała rozkojarzona
-Obsługa pierwsza klasa... Pytam, czy może zechce mnie pani łaskawie obsłużyć.
-Oh, tak, oczywiście. Bardzo przepraszam... Co podać? - zwróciła się słabym głosem do poirytowanej kobiety
-Dwa razy latte i ciastko francuskie... - rzekła już innym tonem, z cieniem niepokoju na twarzy. - Dobrze się pani czuje?
-Słucham? Tak, tak oczywiście, zaraz dostanie pani swoje zamówienie, przyniosę do stolika.
-Dziękuję.
Weź się w garść - rozkazała sobie lejąc wolno czarny płyn po ściance wysokiej szklanki. Jestem ślina - myślała - i nikt tego nie zmieni. Odetchnęła głęboko i udała się z tacą do stolika, jeszcze raz przepraszając dwie kobiety za zwłokę.
Czas płynął, a ona zastanawiała się tylko nad tym po co wrócił. Kiedy miała szesnaście lat kupił jej mieszkanie w możliwie najtańszej dzielnicy i opłacał je przez kolejne pięć*. Miał pieniądze i wolał je wydawać niż trzymać ją pod swoim dachem. Gdy jeszcze z nim mieszkała, na drugim końcu Chicago, gwałcił ją regularnie, aż przestało mu to sprawiać przyjemność, a gdy tak się stało poczuł do niej wstręt i obrzydzenie, jakby trzymał w swoim domu coś brudnego, skażonego. Od momentu przeprowadzki widziała go na oczy zaledwie kilka razy, przez parę minut. Fakt, że nie miała z nim styczności i nadzieja, że będzie tak już zawsze były dla niej jak paliwo, jak silny napój energetyczny; to ją napędzało i z wszystkich uczuć które ją opuściły, pozostawiło chęć do życia.
Aż nagle wrócił. Wrócił i zasiał strach w jej sercu. Bała się. Bała, że gdy wróci dziś do domu, on będzie tam na nią czekał; że będzie nachodził ją w pracy; że idąc ulicą spotka go w ciemnym zaułku gdzie nikt nie będzie w stanie jej pomóc... Wrócę prędzej niż myślisz. Za każdym razem będę wracał...
-Hej Megs! - usłyszała za swoimi plecami odkładając szklanki na regał
-Cześć Khaila - odpowiedziała blondwłosej dziewczynie podchodzącej do lady - Herbata?
-Nie, nie tym razem. Wpadłam tylko, żeby się przywitać. Słyszałam o sobocie i wstąpiłam sprawdzić jak się czujesz. Podobno byłaś w szpitalu?
-Nie byłam w szpitalu. Nic mi nie jest, po prostu uderzyłam się w głowę. Takie rzeczy się zdarzają. Ale dziękuję za troskę.
-Myślę, że Tim już postarał się o to by ten facet więcej nie wszedł do Vegas.
-Co masz na myśli?
-Znasz go. Jeśli na coś się uprze to nie odpuści. No, i sama wiesz jak to było z wami...
-Nigdy nie było żadnych nas.
Gdy Megan zaczęła pracować w Vegas, Tim przez pewien czas uporczywie zabiegał o jej względy. Odpuścił nie po delikatnych sugestiach i braku zainteresowania, lecz po szczerej rozmowie i wyraźnym ''nic nigdy z tego nie będzie, nie jesteś w moim typie''. Od tamtej pory dał spokój i nie wchodził jej w drogę. Jednak pozostał przyjacielsko nastawiony i skory do pomocy o każdej porze dnia i nocy.
-Ok, wiesz o czym mówię. W każdym razie, nie podarował mu tego co zrobił, no i facet dostał za swoje.
-Dostał za... Co? O czym ty mówisz?
-Zabiłby go, gdyby nie chłopaki. Odciągnęli go siłą.
Otworzyła szeroko oczy zszokowana, nie będąc w stanie zrobić nic więcej.
-Należało mu się - wzruszyła ramionami Khaila. - Nie powinien był cię dotykać.
-Tak, nie powinien był. Ale to zrobił, trudno. Był pijany, można było go wyrzucić za drzwi i nie wpuszczać, zamiast torturować.
-Pewnie masz rację. No nic, będę lecieć. Trzymaj się - uśmiechnęła się i już jej nie było.
Zanim się obejrzała wybiła dziewiąta. Do zamknięcia lokalu została jeszcze godzina. Krzątała się obsługując klientów gdy przypomniała sobie o zwitku papieru w jej portfelu. W chwili przerwy udała się na zaplecze i chwyciła swój telefon. Wystukała numer z kartki nacisnęła zieloną słuchawkę.
-Halo? - odezwał się męski głos po drugiej stronie
-Em, cześć, tu Megan.
-Megan? Cześć, co u ciebie? - przywitał się entuzjastycznie
-Zostawiłeś mi swój numer z dopiskiem o zmianie zdania - zaczęła niepewnie i zrobiła kilkusekundową pauzę podczas której zaległa cisza. - Więc dzwonię, bo chyba je zmieniłam.
-Szczerze mówiąc, nie myślałem, że zadzwonisz, chociaż liczyłem na to. Więc mówisz, że jednak chcesz się ze mną spotkać?
-Tak, jeśli tylko masz ochotę. I czas, oczywiście.
-Gdzie mam przyjechać? - spytał natychmiast, co trochę ją zaskoczyło - mile.
-Kojarzysz kawiarnie Coffee Zone na West Street? Kończę pracę za godzinę.
-Tak, wiem gdzie to jest. Ok, więc za godzinę tam będę.
-Poczekaj. Jestem rowerem i muszę odebrać Mickey'ego. Bądź pod moim blokiem przed 23. Ok?
-Ok, więc do zobaczenia.
-Pa.
Odłożyła telefon do torby i wróciła do pracy.
Z czasem klientów ubywało, na kilka minut przed zamknięciem zostały tylko cztery osoby w ciszy popijające herbatę. Megan zaczęła sprzątać stoliki, co było dla nich sygnałem, że jest już dziesiąta, więc zostawiali pieniądze na blatach i w nierównych odstępach czasowych opuszczali lokal.
Zmywanie podłóg i naczyń nie zajęło jej wiele czasu. Kwadrans po dziesiątej zamknęła drzwi Caffee Zone i rowerem ruszyła w stronę Rivertoon, oddalonego o mniej więcej dwa kilometry ulicami od jej pracy. Zagwizdała na Mickey’ego, którego pani Thompson pomiędzy dziesiątą a jedenastą wypuszcza na dwór i wraz z nim poszła do mieszkania. Odświeżyła się i przebrała się w obcisłe jeansy, zwiewną bluzkę i sweter. Zaplatała niedbały warkocz na boku gdy jej telefon zawibrował.
Od: Will
,,Jestem’’.
Odczytała, szybko skończyła z włosami i chwyciła klucze oraz torbę.
-Dzisiaj posiedzisz trochę sam ok? Masz wodę i jedzenie. Idź spać, niedługo wrócę – powiedziała do psa i pocałowała go w głowę na co on odpowiedział obrażonym spojrzeniem. – Daj spokój – zaśmiała się i wyszła na korytarz po którym echem rozbrzmiewały krzyki z mieszkania piętro wyżej.
Po paru sekundach była już na zewnątrz.
-Cześć – przywitał ją Will zatrzaskując za sobą drzwiczki samochodu.
-Hej – odpowiedziała niepewnie się uśmiechając i mimowolnie mierząc go ciekawskim spojrzeniem. Wyglądał prawie tak samo jak poprzednio – na nogach miał brązowe walkery, czarne znoszone spodnie i granatowy gładki t-shirt w płytki serek. Uśmiechał się, a dzięki temu, że był ogolony jego dołeczki w policzkach stały się bardziej widoczne. Skłamałaby mówiąc, że nie jest nieziemsko przystojny.
-Cieszę się, że zadzwoniłaś.
-Tylko, że zadzwoniłam dość późno, dochodzi jedenasta…
-Mnie to nie przeszkadza, nie miałem zamiaru się już kłaść.
Uśmiechnęła się nieśmiało.
-Więc, gdzie chciałabyś iść?
-Oh, wiesz nawet nad tym nie myślałam…
-Jesteś głodna?
Na jego słowa poczuła, że ma pusty żołądek i uświadomiła sobie, że nie jadła od kilku godzin.
-Tak, jestem.
-Co powiesz na naleśniki? Późna kolacja za wczesne śniadanie?
-Może być – odpowiedziała szeroko się uśmiechając.
Jechali w ciszy. Will - jak wyjaśnił gdy ruszali spod bloku Megan - kierował się do całodobowej naleśnikarni w centrum, zachwalanej przez znaczną część mieszkańców Chicago. Ruch na ulicach był bardzo mały więc po kilkunastu minutach byli już na miejscu.
-Chcesz zostać tutaj czy weźmiemy coś na wynos? - spytał gasząc silnik.
-Z tego co widzę jest sporo ludzi, więc może coś na wynos?
-Też tak myślę.
Przestępując próg Mark's Pancakes uderzyło w nich gęste i gorące powietrze oraz gwar podniesionych głosów. Nawet gdyby chcieli tam zostać, nie mieliby gdzie usiąść. Po kilku minutach oczekiwań przy ladzie podeszła do nich dziewczyna o tłustych włosach i bliznach potrądzikowych na twarzy.
-Co podać?
Pierwsza odezwała się Megan:
-Poproszę pozycję ósmą i shake'a mlecznego, na wynos.
-A dla mnie dziesiątka i pepsi, również na wynos.
-Liczyć to razem?
-Ni...
-Tak, proszę - wszedł jej w słowo
-Zapłacę za siebie - zwróciła się do niego
-To nie będzie konieczne.
-Daj spokój - odparła wyjmując portfel
-Hej - spojrzał jej w twarz. - Zapłacę.
-Więc? - wtrąciła się obsługująca ich pracowniczka lokalu unosząc jedną brew
-Proszę liczyć to razem.
O jedenastej trzydzieści siedzieli już w samochodzie z ciepłymi plastikowymi opakowaniami zawierającymi naleśniki z nutellą i żelem owocowym.
-Więc gdzie teraz? - odezwała się Megan
-Co powiesz na fontannę w rynku?
Rynek wyglądał pięknie. Wysoka na dziesięć i szeroka na pięć metrów fontanna oświetlona złotymi światełkami jaśniała na środku placu jak drzewko świąteczne. Dochodziła dwunasta, więc nie było tam nikogo prócz nich samych. Usiedli na ławce przy murowanym zbiorniku na wodę i w milczeniu zajęli się jedzeniem. Po pewnym czasie odezwał się Will.
-Od zawsze tu mieszkasz?
-Nie.Od jedenastu lat. A ty?
-Od zawsze. Więc skąd jesteś?
-Z Detroit.
-Nigdy tam nie byłem.
-Miasto jak każde inne, niewiele się różni od Chicago. Czym się zajmujesz?
-Głównie fotografią.
-Serio? - spojrzała na niego szczerze zdziwiona
-Tak, robię zdjęcia dla małej agencji, nic wielkiego.
-Jakiego typu?
-Natura i wszystko co ma z tym związek, czasem też ludzie. Zwierzęta, przyroda, makro i tak dalej.
-Fajna sprawa. Pewnie często jeździsz w teren?
-Różnie. Nie zawsze zlecenie tego wymaga, czasem znajduje to czego mi potrzeba w mieście. A ty?
-Praca? Wiesz, Vegas w soboty i Caffee Zone w tygodniu.
-I obrazy.
-To rzadziej. Nikt nie chce już zamawiać, ludzie wolą kupować gotowe prace przez internet albo w sklepach, nawet jeśli maja więcej zapłacić. Liczy się dla nich to, że widzą za co płacą, w odróżnieniu od zamówień. No i na nic nie muszą czekać.
-Namalujesz mi coś?
-Co? - zamrugała zbita z tropu jego pytaniem
-Pytam, czy mi coś namalujesz. Nie za darmo, oczywiście.
-Co konkretnie?
-A co lubisz najbardziej?
-Chyba portrety. Ale dopasuje się do wszystkiego, to ty chcesz obraz, nie ja.
-Więc chcę swój portret - odpowiedział z uśmiechem.
-Mówisz poważnie?
-Jak najbardziej.
-Ok, jeśli chcesz.
-Masz czas w tym tygodniu?
-Tylko do pierwszej.
-A w sobotę?
-Jestem wolna cały dzień, aż do wieczora - Vegas.
Will milczał jakiś czas, aż spojrzał na Megan przenikliwym wzrokiem. Patrzył na jej twarz jakby widział ją pierwszy raz i lustrował każdy jej centymetr w skupieniu. Po chwili uśmiechnął się i rzekł:
-Hm, wpadłem na pewien pomysł. Mam dla ciebie propozycję i byłbym cholernie szczęśliwy gdybyś ja przyjęła.
-Mam się bać? - odparła nie wiedząc co myśleć
Mężczyzna się zaśmiał.
-Nie, jasne, że nie. Chcę wziąć udział w jednym konkursie. Bardzo znane pismo fotograficzne ogłosiło konkurs dla fotografów - amatorów, modelek i modeli. Nagrodą jest spora kasa i staż w ich firmie, a dla modeli profesjonalna, w pełni płatna sesja zdjęciowa dla Glamour. Nie znalazłem jeszcze odpowiedniej osoby i teraz jak tak patrzę na ciebie...
-O nie! Nie, nie ma mowy.
-Proszę! Proszę zgódź się, jesteś do tego idealna!
-Nie. Nie, nie próbuj mnie przekonywać, nie zgodzę się.
-Błagam, Megan... To zajmie ci jeden dzień, a zrobisz mi ogromną przysługę. Odwdzięczę się, obiecuję. Opowiem ci o tym krótko i chociaż się zastanów, proszę.
Popatrzyła na jego błagającą twarz i uśmiechnęła się lekko. Po kilku sekundach ciszy powiedziała:
-Ok. Ok, zastanowię się. Ale nic nie obiecuję! - dodała szybko widząc radość na jego twarzy.
-Jasne. Więc temat to ludzkie piękno. Ogólnie chodzi o to żeby wydobyć jak najwięcej z człowieka, zdjęciem podkreślić jego urodę i atuty zarówno zewnętrzne jak i wewnętrzne. Myślałem o wschodzie słońca Atmosfera... Hm, tajemniczość, taki smutek pomieszany z szczęściem, nie wiem jak to lepiej wytłumaczyć... Według warunków konkursu trzeba dostarczyć trzy różne zdjęcia tej samej osoby z trzech różnych sesji do trzydziestego sierpnia.
-Ha, więc to nie miał być jeden dzień - powiedziała żartobliwie, z uśmiechem zastanawiając się nad jego propozycją.
-No, jeśli zgodziłabyś się mi pomóc, to faktycznie, nie jeden.
-Zastanowię się.
-Dzięki. To dla mnie na prawdę bardzo ważne.
-Widzę.
-Widzisz?
-No tak. Gdyby ci nie zależało nie prosiłbyś mnie o to kilkukrotnie i cieszył już kiedy powiedziałam, że się tylko zastanowię. Poza tym, nie mówisz o tym jak o jakimś tam konkursie. To dla ciebie ważne i to widać, nie musisz nawet tego przyznawać.
-Hm, możliwe, że tak jest.
Zapadła między nimi cisza, podczas której siedzieli obok siebie z pustymi tackami po naleśnikach, patrząc na spływającą po kamiennych rzeźbach złocistą wodę. Nie było to niezręczne milczenie. Cieszyli się swoim towarzystwem i nie musieli rozmawiać, żeby to odczuwać.
-Pięknie to wygląda, prawda? - rzekł po kilkunastu minutach Will, nie odrywając wzroku od fontanny.
-Tak. Cudownie - odpowiedziała zupełnie szczerze Megan, zapatrzona przed siebie.
Była uwolniona od wszelkich myśli. Po głowie nie krążyło jej nic prócz migotania kropelek złota i ciepłego letniego powietrza. Nie pamiętała o Thomasie, o Jane, o pracy, o żadnych zmartwieniach które towarzyszyły jej życiu. Przy Willu była odcięta od rzeczywistości, zapominała o wszystkim i to najbardziej ją do niego ciągnęło. To uczucie którego nie czuła nigdy dotąd i bezpieczeństwo które utraciła jedenaście lat temu. To wszystko sprawiało, że chciała być blisko niego.
-Dochodzi pierwsza. Będziemy się zbierać co? - odezwała się po pewnym czasie
-Już? Tak, jasne. Chyba nie musisz jutro wcześnie wstać?
-Na szczęście nie. A ty?
-Też nie - odparł darząc ją ciepłym uśmiechem, na który odpowiedziała tym samym.
-Dziękuję za wieczór - rzekł Will stojąc przed drzwiami jej mieszkania.
-Ja również. I za naleśniki.
Mężczyzna zaśmiał się.
-Do zobaczenia?
-Do zobaczenia - odparła naciskając na klamkę i wchodząc do środka.
-Spokojnej nocy.
-Wzajemnie.
Megan rozebrała się, wzięła szybki prysznic i położyła z Mickey'm obok siebie.
Może już czas dać sobie szansę? - myślała - Powinnaś przestać bronić się przed szczęściem. A skoro on daje ci szczęście, to masz je na wyciągnięcie ręki.
Uśmiechnęła się do siebie i zapadła w głęboki sen.
*w Stanach obowiązuje prawo na mocy którego osoba która skończyła szesnaście lat może mieszkać sama, ale musi mieć opiekuna prawnego.
Powietrze na dworze było ciepłe, a zarazem rześkie i lekkie. Ukośne promienie cięte przez gałęzie drzew ogrzewały skórę i przebijały się przez nią bez trudu, oplatając swymi złocistymi palcami wszelkie tkanki, nerwy i mięśnie, mieszając z krwią optymizm z jakiego się składały, tchnąc w duszę otuchą i nadzieją na dobry dzień. Prowadząc niezbyt młody, lecz w pełni sprawny rower miejski do wylotu osiedlowej drogi (do której, poprzez wzgląd na jej stan, to określenie niezbyt pasowało), Megan porządkowała w swej głowie kolejność czynności, które miała w planach.
-Siad pies - zwróciła się do towarzysza przestępując z chodnika na ścieżkę rowerową i po wrzuceniu torby do kosza przymocowanego do kierownicy, wsiadła na rower i ruszyła nabierając normalnej prędkości. Mickey biegł obok truchtem, trzymając się na wysokości jej nóg spokojnie i pewnie, nie stwarzając problemów, ani nie utrudniając jazdy w żaden sposób.
Po drodze minęła kilku rowerzystów o twarzach znajomych i tych mniej, odpowiedziała na jedno dzień dobry rzucone jej przez kilkuletnią dziewczynkę idącą z rosłym mężczyzną za rękę, na sąsiednim pasie dla pieszych. Minęła parę zakrętów, zatrzymała się na światłach i dwa razy skręciła w boczne uliczki, aż po piętnastu minutach zatrzymała się przed niezbyt zadbanym budynkiem sporej wielkości, z ścianami przyozdobionymi kolorowym graffiti i dużym napisem POCZTA u jego szczytu.
Zaparkowała rower w przeznaczonym do tego stojaku i przywiązała do niego smycz psa.
-Poczekaj tu, zaraz wrócę - rzekła całując go w kudłatą głowę i skierowała się do drzwi.
Wewnątrz głównego holu było niezbyt tłoczno, lecz duszno, powietrze gęstniało wraz z upływem czasu, a jasny kolor ścian - pomimo, iż niedawno odświeżany - prawie wcale nie poprawił jego wizerunku. Pomieszczenie było wąskie, z rzędem brudnych okienek umiejscowionych na zachodniej ścianie. Naprzeciwko stało kilka stolików o przykrótkich nogach, z długopisami i ulotkami na blatach. Siedziało przy nich kilku ludzi, najprawdopodobniej wypełniających formularze czy dopisujących adresy na kopertach. Stąpając po podłodze wyłożonej szarymi płytkami (popękanymi), można było wyczuć pod butami piach i gdzieniegdzie lepką substancję. W powietrzu unosił się zapach starego papieru i chińskiej nowości.
Megan podeszła do jednego z okienek i wyciągnęła z torebki wymięty list od Jane.
-Dzień dobry, w czym mogę służyć? - przywitała ją mechanicznym głosem tęga kobieta o srogim spojrzeniu dobiegającym zza szkieł oprawionych w prostokątny plastyk.
-Dzień dobry. Wczoraj... Nie, przepraszam - przedwczoraj - dostałam list bez adresu zwrotnego i dokładniejszej informacji o nadawcy w środku. Chciałabym dowiedzieć się skąd on do mnie przyszedł, czy jest to możliwe?
-Czy jest znaczek? - odpowiedział jej znudzony i pozbawiony najmniejszego zainteresowania jej problemem ton
-Znaczek? - Megan obróciła kopertę w rękach oglądając ją, na co pani po drugiej stronie plastykowej szybki przewróciła wymownie oczyma - Nie, nie ma...
-Więc obawiam się, że nie będzie to możliwe.
-Ale jest coś charakterystycznego, pewna pieczęć... - nie dawała za wygraną pokazując kobiecie odwrót koperty
-Taką pieczęć można kupić w wielu sklepach za kilka dolarów - skwitowała z uprzejmością nasączoną złośliwym sarkazmem.
-Skąd pewność, że ta nie jest oryginalna?
-Bo nikt już ich nie używa.
-Ale...
-Pracuję na poczcie od dwudziestu pięciu lat i oryginalną pieczęć widziałam na własne oczy dwa razy. W obu przypadkach nie była to praca. Co więcej - muzeum.
-Czyli nie da się ustalić nadawcy? W żaden inny sposób?
-Przykro mi, ale nie - odpowiedziała bez jakichkolwiek oznak współczucia. - Chyba, że... - tu Megan ożywiona wlepiła w nią pełne nadziei spojrzenie - Domyśli się pani - zwieńczyła z przesłodzonym uśmiechem na twarzy, pełnym złośliwości.
-Oh, oczywiście. Bardzo dziękuję za pomoc, ta rozmowa znacznie zbliżyła mnie do rozwiązania problemu - odpowiedziała równie uprzejmie, z sztucznym uśmiechem na ustach i zawiścią w oczach.
-Czy mogę zrobić dla pani coś jeszcze?
-Ta. Trzy znaczki - odpyskowała nie ważąc na kulturę.
-Trzy sześćdziesiąt.
Po zapieczętowaniu rachunków, pokwitowaniu i zostawieniu pieniędzy, opuściła pocztę nabuzowana i pełna chęci zniszczenia czegokolwiek przy użyciu całej siły jaką dysponowała. Słońce które zaraz po wyjściu z domu dało jej tyle energii i nadziei, odebrało ją równie szybko, a w zamian uraczyło dusznością i gęstniejącym powietrzem.
-Jedziemy dalej - opryskliwie rzuciła trzęsącemu się z radości na jej widok Mickey'emu, agresywnie odwiązując smycz od metalowego pręta - Nie masz się z czego cieszyć.
To powiedziawszy wrzuciła torbę do kosza i wsiadła na rower. Ruszyła z impetem, tak, że pies musiał zwiększyć swoje normalne tempo zdziwiony nagłą zmianą. Chłodne powietrze uderzyło ją w twarz i po kilku minutach jazdy jej złość na cały świat zmalała, wpuszczając na swe miejsce spokój i przygnębienie. Znów zaczęła myśleć negatywnie; o Jane nie jako o siostrze, lecz osobie przepełnionej chęcią zrujnowania jej życia. Potrząsnęła jednak głową i całą siłą woli odepchnęła od siebie te myśli, powtarzając w duchu, że musi być inny sposób i, że żadna wredna baba z poczty jej nie zniechęci. Zaczynasz być bipolarna - pomyślała i uśmiechnęła się do siebie delikatnie pokrzepiona własnymi przemyśleniami.
Podczas kolejnej godziny odwiedziła ubezpieczalnię i hurtownię papierniczą i o wpół do pierwszej zatrzymała się przed Hotelem dla psów.
-Dzień dobry kochanie! - dobiegł ją śpiewny głos pani Thompson wyłaniającej się zza drzwi.
-Dzień dobry. Zostawiam Mickey'ego i lecę do pracy, powinnam tam już być...
-Oczywiście. Chodź tu psiaku! - przykucnęła i rozłożyła ramiona jakby czekała aż wpadnie w nie małe dziecko.
Mickey popatrzył smutno na Megan i dał sobie zdjąć kaganiec.
-Do potem Myszko. Kocham cie - to powiedziawszy, po całusie w głowę wypuściła go z objęć, a on odwrócił się i ruszył wolno w kierunku kobiety.
-Rozstanie jak zwykle, jakbyście się mieli lata nie widzieć! Chodź Mickey, dam ci coś na ząb, co?
Dziewczyna patrzyła za nimi, aż zniknęli za drzwiami obszernego budynku, który wyglądał tu jak stodoła w środku miasta. Mickey spędzał tam czas podczas którego Megan nie mogła się nim zająć. Na przykład podczas pracy, tudzież w innych sytuacjach. Pani Thompson miała własny hotel dla zwierząt i mieszkała niedaleko niej więc gdy wychodziła z pracy zabierała go do siebie.
Chwyciła rower i przebiegła z nim przez ulicę. Po kilkudziesięciu metrach zatrzymała się przez ładną kawiarnią. Zaparkowała rower i weszła do środka.
-Cześć! - przywitała rudowłosą, ładną dziewczyną sprzątającą stoliki
-O, hej. Dobrze, że już jesteś, liczyłam, że urwę się chociaż dwadzieścia minut wcześniej...
-Już jestem, więc jeśli nie ma nic do zrobienia na zapleczu to możesz lecieć.
-Nie, nie ma. Wszystko zrobione - odpowiedziała chwytając swoją torbę i kierując się do drzwi. - No to na razie. Małego ruchu - rzuciła na pożegnanie, pomachała ręką i wyszła.
Megan założyła skórzaną stylową kamizelkę z napisem Coffee Zone na piersi na swoją gładką bluzkę i zabrała się za ustawianie szklanek na regałach.
Do piątej czas upływał szybko i spokojnie, ilość klientów była proporcjonalna do sił jednej osoby, a idealnie wyregulowana klimatyzacja zabezpieczała przez dusznością i skwarem. Miała szczęście, że dostała tę pracę. Nie witali tam opryskliwi nastolatkowie, ani pijani mężczyźni stwarzający kłopoty. Była to klimatyczna kawiarnia w stylu hippie - retro, z przytulnym, ale przestronnym wnętrzem, często odwiedzanym przez ludzi w wieku od dwudziestu do czterdziestu lat, nastoletnie pary szukające miejsca na randkę w przyjemnej atmosferze, lub tych którzy potrzebowali spokoju i prywatności. Była również idealnym miejscem dla smakoszy kawy. Właściciel - niespełniony barista Jay Foster założył kawiarnię kiedy jego plany o podróżach po świecie legły w gruzach z nikomu nieznanych powodów. Był świetny w swej profesji, toteż w niedługim czasie zaczęto określać kawę serwowaną w Coffee Zone jako jedną z najlepszych w mieście.
O piątej trzydzieści drzwi otworzyły się, a do środka wszedł postawny mężczyzna o miedzianych włosach i ciemnych okularach na nosie. Usiadł na wysokim krześle przy ladzie i otworzył menu.
-Dzień dobry - podeszła do niego Megan po kilku minutach. - Co podać?
-Espresso - odpowiedział krótko, bardzo cicho i nisko, nie patrząc na nią, tak, że musiała powtórzyć by się upewnić, na co on jedynie skiną głową. Nie zdjął okularów.
Odwróciła się by przyrządzić kawę i nie mogła pozbyć się uczucia czyjegoś wzroku na swych plecach. Po niedługim czasie postawiła przed klientem filiżankę i spytała czy życzy sobie czegoś jeszcze. Na to on pokręcił głową i upił niewielki łyk czarnego płynu, więc zostawiła go w rogu gdzie usiadł i kontynuowała swoją pracę. Siedział tam przez pół godziny. Przez ten czas Megan przyłapała go kilka razy na wodzeniu za nią wzrokiem. O szóstej dziesięć podeszła do niego ponownie.
-Czy mogę zabrać już filiżankę?
-Pamiętasz mnie? - odpowiedział nieoczekiwanie, głośno i wyraźnie, a kobieta na dźwięk jego głosu zamarła - Oczywiście - uśmiechnął się kpiąco i zdjął okulary.
Jej oczom, pierwszy raz od kilku lat ukazał się Thomas Reed. Nie była w stanie się ruszyć sparaliżowana szokiem i strachem.
-Stęskniłaś się słonko?
-Co ty tu robisz? Skąd wiedziałeś...
-Oh, ja wiem bardzo dużo.
Na kilkanaście sekund zaległa między nimi cisza podczas której nie spuszczali z siebie wzroku. Przerwała ją Megan.
-Czego chcesz? - spytała zmienionym głosem. Zaciśnięte w pięści dłonie pobielały, spojrzenie z przerażonego przekształciło się w nienawistne. To wyraźnie zbiło go z tropu, bo przez jego twarz przemknął cień dezorientacji, lecz zreflektował się w sekundzie i odpowiedział:
-Czy muszę od razu czegoś chcieć? - ironizował - Wujek nie może już odwiedzić swojej ulubionej bratanicy w pracy? Tyle czasu się nie widzieliśmy skarbie, czemu...
-Przestań pieprzyć - ucięła stanowczo. - I mów po co przyszedłeś.
Oczy mu pociemniały.
-Mówię jak jest. Przyszedłem odwiedzić cię w pracy i sprawdzić co u ciebie. Odradzałbym zwracania się do mnie w ten sposób.
-Mam w dupie twoje rady, Thomas. Skoro już sprawdziłeś, to teraz wyjdź i nie wracaj.
-Mam pogadać z Jay'em i złożyć zażalenie na niemiłą obsługę w lokalu? Serio, Meggi...
-Nie mów tak do mnie! - zareagowała natychmiastowo, przypominając sobie momenty w których nazywał ją tak z szczególną lubością - Nigdy więcej nie waż się zwrócić do mnie w ten sposób.
Zaśmiał się cicho.
-Wynoś się stąd.
-A jeśli nie?
Nie odpowiedziała.
-Dokładnie tak, zamknij się mała dziwko i słuchaj. Teraz wyjdę, ale nie łudź się, że nie wrócę. Wrócę prędzej niż myślisz. Za każdym razem będę wracał. A ty będziesz siedzieć cicho, jak zawsze. Pamiętam gdzie mieszkasz skarbie. Rivertoon? Serio? Myślałem, że wyniesiesz się stamtąd jak tylko skończysz dwadzieścia jeden lat... Te dzieciaki z porozpieprzanymi żyłami to pewnie twoi kumple? Szkoda takiej ładnej buźki i niezłego ciałka, sama wiesz, jak można z niego czerpać. Z resztą, założę się, że pół Chicago wie - wyszczerzył się obrzydliwie, zadowolony z swego nasączonego zawiścią monologu, założył okulary i wstał. - Bądź grzeczna.
-Nie dam się zastraszyć, Thomas. Już nie.
-Tak? To dzwoń po gliny. No już - spojrzał na mnie wyzywająco. - Właśnie. Będziesz siedzieć cicho, oboje o tym wiemy. Nie cała nauka poszła w las.
To powiedziawszy rzucił na blat dziesięciodolarowy banknot i wyszedł pewnym krokiem.
-Przepraszam! Czekam już od kilku minut, mogłaby pani w końcu mnie obsłużyć?! - dobiegło ją nawoływanie zza pleców
-Słucham? - odpowiedziała rozkojarzona
-Obsługa pierwsza klasa... Pytam, czy może zechce mnie pani łaskawie obsłużyć.
-Oh, tak, oczywiście. Bardzo przepraszam... Co podać? - zwróciła się słabym głosem do poirytowanej kobiety
-Dwa razy latte i ciastko francuskie... - rzekła już innym tonem, z cieniem niepokoju na twarzy. - Dobrze się pani czuje?
-Słucham? Tak, tak oczywiście, zaraz dostanie pani swoje zamówienie, przyniosę do stolika.
-Dziękuję.
Weź się w garść - rozkazała sobie lejąc wolno czarny płyn po ściance wysokiej szklanki. Jestem ślina - myślała - i nikt tego nie zmieni. Odetchnęła głęboko i udała się z tacą do stolika, jeszcze raz przepraszając dwie kobiety za zwłokę.
Czas płynął, a ona zastanawiała się tylko nad tym po co wrócił. Kiedy miała szesnaście lat kupił jej mieszkanie w możliwie najtańszej dzielnicy i opłacał je przez kolejne pięć*. Miał pieniądze i wolał je wydawać niż trzymać ją pod swoim dachem. Gdy jeszcze z nim mieszkała, na drugim końcu Chicago, gwałcił ją regularnie, aż przestało mu to sprawiać przyjemność, a gdy tak się stało poczuł do niej wstręt i obrzydzenie, jakby trzymał w swoim domu coś brudnego, skażonego. Od momentu przeprowadzki widziała go na oczy zaledwie kilka razy, przez parę minut. Fakt, że nie miała z nim styczności i nadzieja, że będzie tak już zawsze były dla niej jak paliwo, jak silny napój energetyczny; to ją napędzało i z wszystkich uczuć które ją opuściły, pozostawiło chęć do życia.
Aż nagle wrócił. Wrócił i zasiał strach w jej sercu. Bała się. Bała, że gdy wróci dziś do domu, on będzie tam na nią czekał; że będzie nachodził ją w pracy; że idąc ulicą spotka go w ciemnym zaułku gdzie nikt nie będzie w stanie jej pomóc... Wrócę prędzej niż myślisz. Za każdym razem będę wracał...
-Hej Megs! - usłyszała za swoimi plecami odkładając szklanki na regał
-Cześć Khaila - odpowiedziała blondwłosej dziewczynie podchodzącej do lady - Herbata?
-Nie, nie tym razem. Wpadłam tylko, żeby się przywitać. Słyszałam o sobocie i wstąpiłam sprawdzić jak się czujesz. Podobno byłaś w szpitalu?
-Nie byłam w szpitalu. Nic mi nie jest, po prostu uderzyłam się w głowę. Takie rzeczy się zdarzają. Ale dziękuję za troskę.
-Myślę, że Tim już postarał się o to by ten facet więcej nie wszedł do Vegas.
-Co masz na myśli?
-Znasz go. Jeśli na coś się uprze to nie odpuści. No, i sama wiesz jak to było z wami...
-Nigdy nie było żadnych nas.
Gdy Megan zaczęła pracować w Vegas, Tim przez pewien czas uporczywie zabiegał o jej względy. Odpuścił nie po delikatnych sugestiach i braku zainteresowania, lecz po szczerej rozmowie i wyraźnym ''nic nigdy z tego nie będzie, nie jesteś w moim typie''. Od tamtej pory dał spokój i nie wchodził jej w drogę. Jednak pozostał przyjacielsko nastawiony i skory do pomocy o każdej porze dnia i nocy.
-Ok, wiesz o czym mówię. W każdym razie, nie podarował mu tego co zrobił, no i facet dostał za swoje.
-Dostał za... Co? O czym ty mówisz?
-Zabiłby go, gdyby nie chłopaki. Odciągnęli go siłą.
Otworzyła szeroko oczy zszokowana, nie będąc w stanie zrobić nic więcej.
-Należało mu się - wzruszyła ramionami Khaila. - Nie powinien był cię dotykać.
-Tak, nie powinien był. Ale to zrobił, trudno. Był pijany, można było go wyrzucić za drzwi i nie wpuszczać, zamiast torturować.
-Pewnie masz rację. No nic, będę lecieć. Trzymaj się - uśmiechnęła się i już jej nie było.
Zanim się obejrzała wybiła dziewiąta. Do zamknięcia lokalu została jeszcze godzina. Krzątała się obsługując klientów gdy przypomniała sobie o zwitku papieru w jej portfelu. W chwili przerwy udała się na zaplecze i chwyciła swój telefon. Wystukała numer z kartki nacisnęła zieloną słuchawkę.
-Halo? - odezwał się męski głos po drugiej stronie
-Em, cześć, tu Megan.
-Megan? Cześć, co u ciebie? - przywitał się entuzjastycznie
-Zostawiłeś mi swój numer z dopiskiem o zmianie zdania - zaczęła niepewnie i zrobiła kilkusekundową pauzę podczas której zaległa cisza. - Więc dzwonię, bo chyba je zmieniłam.
-Szczerze mówiąc, nie myślałem, że zadzwonisz, chociaż liczyłem na to. Więc mówisz, że jednak chcesz się ze mną spotkać?
-Tak, jeśli tylko masz ochotę. I czas, oczywiście.
-Gdzie mam przyjechać? - spytał natychmiast, co trochę ją zaskoczyło - mile.
-Kojarzysz kawiarnie Coffee Zone na West Street? Kończę pracę za godzinę.
-Tak, wiem gdzie to jest. Ok, więc za godzinę tam będę.
-Poczekaj. Jestem rowerem i muszę odebrać Mickey'ego. Bądź pod moim blokiem przed 23. Ok?
-Ok, więc do zobaczenia.
-Pa.
Odłożyła telefon do torby i wróciła do pracy.
Z czasem klientów ubywało, na kilka minut przed zamknięciem zostały tylko cztery osoby w ciszy popijające herbatę. Megan zaczęła sprzątać stoliki, co było dla nich sygnałem, że jest już dziesiąta, więc zostawiali pieniądze na blatach i w nierównych odstępach czasowych opuszczali lokal.
Zmywanie podłóg i naczyń nie zajęło jej wiele czasu. Kwadrans po dziesiątej zamknęła drzwi Caffee Zone i rowerem ruszyła w stronę Rivertoon, oddalonego o mniej więcej dwa kilometry ulicami od jej pracy. Zagwizdała na Mickey’ego, którego pani Thompson pomiędzy dziesiątą a jedenastą wypuszcza na dwór i wraz z nim poszła do mieszkania. Odświeżyła się i przebrała się w obcisłe jeansy, zwiewną bluzkę i sweter. Zaplatała niedbały warkocz na boku gdy jej telefon zawibrował.
Od: Will
,,Jestem’’.
Odczytała, szybko skończyła z włosami i chwyciła klucze oraz torbę.
-Dzisiaj posiedzisz trochę sam ok? Masz wodę i jedzenie. Idź spać, niedługo wrócę – powiedziała do psa i pocałowała go w głowę na co on odpowiedział obrażonym spojrzeniem. – Daj spokój – zaśmiała się i wyszła na korytarz po którym echem rozbrzmiewały krzyki z mieszkania piętro wyżej.
Po paru sekundach była już na zewnątrz.
-Cześć – przywitał ją Will zatrzaskując za sobą drzwiczki samochodu.
-Hej – odpowiedziała niepewnie się uśmiechając i mimowolnie mierząc go ciekawskim spojrzeniem. Wyglądał prawie tak samo jak poprzednio – na nogach miał brązowe walkery, czarne znoszone spodnie i granatowy gładki t-shirt w płytki serek. Uśmiechał się, a dzięki temu, że był ogolony jego dołeczki w policzkach stały się bardziej widoczne. Skłamałaby mówiąc, że nie jest nieziemsko przystojny.
-Cieszę się, że zadzwoniłaś.
-Tylko, że zadzwoniłam dość późno, dochodzi jedenasta…
-Mnie to nie przeszkadza, nie miałem zamiaru się już kłaść.
Uśmiechnęła się nieśmiało.
-Więc, gdzie chciałabyś iść?
-Oh, wiesz nawet nad tym nie myślałam…
-Jesteś głodna?
Na jego słowa poczuła, że ma pusty żołądek i uświadomiła sobie, że nie jadła od kilku godzin.
-Tak, jestem.
-Co powiesz na naleśniki? Późna kolacja za wczesne śniadanie?
-Może być – odpowiedziała szeroko się uśmiechając.
Jechali w ciszy. Will - jak wyjaśnił gdy ruszali spod bloku Megan - kierował się do całodobowej naleśnikarni w centrum, zachwalanej przez znaczną część mieszkańców Chicago. Ruch na ulicach był bardzo mały więc po kilkunastu minutach byli już na miejscu.
-Chcesz zostać tutaj czy weźmiemy coś na wynos? - spytał gasząc silnik.
-Z tego co widzę jest sporo ludzi, więc może coś na wynos?
-Też tak myślę.
Przestępując próg Mark's Pancakes uderzyło w nich gęste i gorące powietrze oraz gwar podniesionych głosów. Nawet gdyby chcieli tam zostać, nie mieliby gdzie usiąść. Po kilku minutach oczekiwań przy ladzie podeszła do nich dziewczyna o tłustych włosach i bliznach potrądzikowych na twarzy.
-Co podać?
Pierwsza odezwała się Megan:
-Poproszę pozycję ósmą i shake'a mlecznego, na wynos.
-A dla mnie dziesiątka i pepsi, również na wynos.
-Liczyć to razem?
-Ni...
-Tak, proszę - wszedł jej w słowo
-Zapłacę za siebie - zwróciła się do niego
-To nie będzie konieczne.
-Daj spokój - odparła wyjmując portfel
-Hej - spojrzał jej w twarz. - Zapłacę.
-Więc? - wtrąciła się obsługująca ich pracowniczka lokalu unosząc jedną brew
-Proszę liczyć to razem.
O jedenastej trzydzieści siedzieli już w samochodzie z ciepłymi plastikowymi opakowaniami zawierającymi naleśniki z nutellą i żelem owocowym.
-Więc gdzie teraz? - odezwała się Megan
-Co powiesz na fontannę w rynku?
Rynek wyglądał pięknie. Wysoka na dziesięć i szeroka na pięć metrów fontanna oświetlona złotymi światełkami jaśniała na środku placu jak drzewko świąteczne. Dochodziła dwunasta, więc nie było tam nikogo prócz nich samych. Usiedli na ławce przy murowanym zbiorniku na wodę i w milczeniu zajęli się jedzeniem. Po pewnym czasie odezwał się Will.
-Od zawsze tu mieszkasz?
-Nie.Od jedenastu lat. A ty?
-Od zawsze. Więc skąd jesteś?
-Z Detroit.
-Nigdy tam nie byłem.
-Miasto jak każde inne, niewiele się różni od Chicago. Czym się zajmujesz?
-Głównie fotografią.
-Serio? - spojrzała na niego szczerze zdziwiona
-Tak, robię zdjęcia dla małej agencji, nic wielkiego.
-Jakiego typu?
-Natura i wszystko co ma z tym związek, czasem też ludzie. Zwierzęta, przyroda, makro i tak dalej.
-Fajna sprawa. Pewnie często jeździsz w teren?
-Różnie. Nie zawsze zlecenie tego wymaga, czasem znajduje to czego mi potrzeba w mieście. A ty?
-Praca? Wiesz, Vegas w soboty i Caffee Zone w tygodniu.
-I obrazy.
-To rzadziej. Nikt nie chce już zamawiać, ludzie wolą kupować gotowe prace przez internet albo w sklepach, nawet jeśli maja więcej zapłacić. Liczy się dla nich to, że widzą za co płacą, w odróżnieniu od zamówień. No i na nic nie muszą czekać.
-Namalujesz mi coś?
-Co? - zamrugała zbita z tropu jego pytaniem
-Pytam, czy mi coś namalujesz. Nie za darmo, oczywiście.
-Co konkretnie?
-A co lubisz najbardziej?
-Chyba portrety. Ale dopasuje się do wszystkiego, to ty chcesz obraz, nie ja.
-Więc chcę swój portret - odpowiedział z uśmiechem.
-Mówisz poważnie?
-Jak najbardziej.
-Ok, jeśli chcesz.
-Masz czas w tym tygodniu?
-Tylko do pierwszej.
-A w sobotę?
-Jestem wolna cały dzień, aż do wieczora - Vegas.
Will milczał jakiś czas, aż spojrzał na Megan przenikliwym wzrokiem. Patrzył na jej twarz jakby widział ją pierwszy raz i lustrował każdy jej centymetr w skupieniu. Po chwili uśmiechnął się i rzekł:
-Hm, wpadłem na pewien pomysł. Mam dla ciebie propozycję i byłbym cholernie szczęśliwy gdybyś ja przyjęła.
-Mam się bać? - odparła nie wiedząc co myśleć
Mężczyzna się zaśmiał.
-Nie, jasne, że nie. Chcę wziąć udział w jednym konkursie. Bardzo znane pismo fotograficzne ogłosiło konkurs dla fotografów - amatorów, modelek i modeli. Nagrodą jest spora kasa i staż w ich firmie, a dla modeli profesjonalna, w pełni płatna sesja zdjęciowa dla Glamour. Nie znalazłem jeszcze odpowiedniej osoby i teraz jak tak patrzę na ciebie...
-O nie! Nie, nie ma mowy.
-Proszę! Proszę zgódź się, jesteś do tego idealna!
-Nie. Nie, nie próbuj mnie przekonywać, nie zgodzę się.
-Błagam, Megan... To zajmie ci jeden dzień, a zrobisz mi ogromną przysługę. Odwdzięczę się, obiecuję. Opowiem ci o tym krótko i chociaż się zastanów, proszę.
Popatrzyła na jego błagającą twarz i uśmiechnęła się lekko. Po kilku sekundach ciszy powiedziała:
-Ok. Ok, zastanowię się. Ale nic nie obiecuję! - dodała szybko widząc radość na jego twarzy.
-Jasne. Więc temat to ludzkie piękno. Ogólnie chodzi o to żeby wydobyć jak najwięcej z człowieka, zdjęciem podkreślić jego urodę i atuty zarówno zewnętrzne jak i wewnętrzne. Myślałem o wschodzie słońca Atmosfera... Hm, tajemniczość, taki smutek pomieszany z szczęściem, nie wiem jak to lepiej wytłumaczyć... Według warunków konkursu trzeba dostarczyć trzy różne zdjęcia tej samej osoby z trzech różnych sesji do trzydziestego sierpnia.
-Ha, więc to nie miał być jeden dzień - powiedziała żartobliwie, z uśmiechem zastanawiając się nad jego propozycją.
-No, jeśli zgodziłabyś się mi pomóc, to faktycznie, nie jeden.
-Zastanowię się.
-Dzięki. To dla mnie na prawdę bardzo ważne.
-Widzę.
-Widzisz?
-No tak. Gdyby ci nie zależało nie prosiłbyś mnie o to kilkukrotnie i cieszył już kiedy powiedziałam, że się tylko zastanowię. Poza tym, nie mówisz o tym jak o jakimś tam konkursie. To dla ciebie ważne i to widać, nie musisz nawet tego przyznawać.
-Hm, możliwe, że tak jest.
Zapadła między nimi cisza, podczas której siedzieli obok siebie z pustymi tackami po naleśnikach, patrząc na spływającą po kamiennych rzeźbach złocistą wodę. Nie było to niezręczne milczenie. Cieszyli się swoim towarzystwem i nie musieli rozmawiać, żeby to odczuwać.
-Pięknie to wygląda, prawda? - rzekł po kilkunastu minutach Will, nie odrywając wzroku od fontanny.
-Tak. Cudownie - odpowiedziała zupełnie szczerze Megan, zapatrzona przed siebie.
Była uwolniona od wszelkich myśli. Po głowie nie krążyło jej nic prócz migotania kropelek złota i ciepłego letniego powietrza. Nie pamiętała o Thomasie, o Jane, o pracy, o żadnych zmartwieniach które towarzyszyły jej życiu. Przy Willu była odcięta od rzeczywistości, zapominała o wszystkim i to najbardziej ją do niego ciągnęło. To uczucie którego nie czuła nigdy dotąd i bezpieczeństwo które utraciła jedenaście lat temu. To wszystko sprawiało, że chciała być blisko niego.
-Dochodzi pierwsza. Będziemy się zbierać co? - odezwała się po pewnym czasie
-Już? Tak, jasne. Chyba nie musisz jutro wcześnie wstać?
-Na szczęście nie. A ty?
-Też nie - odparł darząc ją ciepłym uśmiechem, na który odpowiedziała tym samym.
-Dziękuję za wieczór - rzekł Will stojąc przed drzwiami jej mieszkania.
-Ja również. I za naleśniki.
Mężczyzna zaśmiał się.
-Do zobaczenia?
-Do zobaczenia - odparła naciskając na klamkę i wchodząc do środka.
-Spokojnej nocy.
-Wzajemnie.
Megan rozebrała się, wzięła szybki prysznic i położyła z Mickey'm obok siebie.
Może już czas dać sobie szansę? - myślała - Powinnaś przestać bronić się przed szczęściem. A skoro on daje ci szczęście, to masz je na wyciągnięcie ręki.
Uśmiechnęła się do siebie i zapadła w głęboki sen.
czytasz? skomentuj!
ps nigdy już nic nie obiecam, to pewne.
wyczekany! jest dobry.
OdpowiedzUsuńszczerze mówiąc trochę mnie muli taki dokładny opis sielanki ;) ale zrobiłaś to ze smaczkiem i jest naprawdę ok. i jest ciekawie. a epizod z Thomasem dał do myślenia i jestem ciekawa jak Megan sobie z nim poradzi. no i sprawa Jane, która jakby spadła na dalszy plan, ale coś czuję, że się rozwinie ten wątek całkiem interesująco. także czekam na kolejny rozdział i.. racja, nie obiecuj więcej xD
Cuuudowny, jak dobrze, że jednak do niego zadzwoniła <3. I Thomas, Jane...czekam na kolejne ;).
OdpowiedzUsuńUwielbiam.. <3
OdpowiedzUsuńzapraszam też do siebie na nowy rozdział http://hiheeuih.blogspot.com/